JUBILEUSZ BOGDANA KUŁAKOWSKIEGO
http://katowice.gazeta.pl/katowice/1,35055,12968664,Fotoreporter_wyrozniony_na_World_Press_Photo__Nie.html
Fotoreporter wyróżniony na World
Press Photo:
Nie byłem grzecznym chłopcem
Za zdjęcie ”Ich ostatnia droga” w 1980 roku Bogdan Kułakowski dostał wyróżnienie w kategorii Życie Codzienne na World Press Photo (Fot. Bogdan Kułakowski)
Anna Malinowska: Co było na twoim pierwszym zdjęciu opublikowanym w gazecie?
Bogdan Kułakowski: Miałem 20 lat i wracałem z gór. Chodziłem do szkoły, ale od nauki robiłem sobie przerwy w Tatrach. Do tego stopnia, że maturę kilka razy zdawałem, bo w górach była akurat ładna pogoda. Uwielbiałem robić zdjęcia. Nie wyjaśnię dlaczego, nie będę do tego dorabiał żadnej ideologii, skąd to się wzięło. Po prostu miałem aparat, zabierałem go wszędzie i pstrykałem. I właśnie tamtego dnia gdy wracałem z gór, przejeżdżałem obok przeprawy promowej na Dunajcu. Zrobiłem zdjęcie, był wrzesień, wyjeżdżali ostatni letnicy. Pomyślałem, że warto spróbować opublikować je w gazecie, był koniec sezonu, pasowałoby. Poszedłem do redakcji „Gazety Krakowskiej”. Praca w gazecie marzyła mi się od lat. Rzeczywistość była jednak taka, że żeby się do jakieś redakcji dostać, trzeba było poczekać, aż jakiś fotoreporter umrze. Nie masz pojęcia, jak wielka była moja radość, kiedy moje zdjęcie z Dunajca opublikowano. Jak bardzo chwaliłem się tym przed Piotrem Jaxą, moim kolegą, a dziś uznanym operatorem mieszkającym w Szwajcarii. Lubiliśmy się, ale też rywalizowaliśmy ze sobą.
Łączyły was wspólne zainteresowania?
– No wiesz, fotoreporterzy nie są grzecznymi chłopcami.
Piliście, bawiliście się, podrywaliście dziewczyny?
– Żyliśmy po prostu, nie będziemy wchodzić w szczegóły. A życie człowieka, który chce być fotoreporterem, dziennikarzem, to wieczne poznawanie świata, nowości. To ciekawość, którą trzeba zaspokoić.
A to wszystko w twoim rodzinnym Krakowie, z którego jednak zdecydowałeś się wyjechać.
– Musiałem wybierać między miłością do mojego miasta a uczuciem do poznanej kobiety. Bo na Śląsk ściągnęła mnie żona, rodowita gliwiczanka. Zacząłem pracować jako fotograf w różnych zakładach przemysłowych. Nic specjalnego, ale przynajmniej pracowałem z aparatem fotograficznym i miałem z tego stałą pensję. To był czas bez bezrobocia, zarabiało się bez względu na to, czy się stoi, czy się leży. W zakładach nie było ksera, maszyn powielających, więc potrzebne były zdjęcia. Tyle tylko, że robiło się je raz na ruski rok. Potem czekało się na kolejne zlecenie w błogim nieróbstwie. Dzięki temu miałem czas na fotografowanie dla siebie, poznawałem ludzi. Moją pasją był fotoreportaż. Bo dla mnie ważny jest język zdjęcia, sfera jego przekazu. Fotografia wbrew temu, co się o niej powszechnie myśli, jest subiektywnym odbiciem rzeczywistości. Np. jeśli robimy zdjęcia z wojny, to najczęściej dlatego, że jesteśmy przeciw tej wojnie. A jeśli fotografujesz człowieka, którego nie lubisz, to zawsze pokażesz go tak, że wyjdzie śmiesznie. Prawda jest taka, że zdjęciem można manipulować.
Spodobało ci się na Śląsku?
– Pochodziłem z rodziny, w której dziadek był przedwojennym senatorem i słuchało się Radia Wolna Europa. Katowice, do których przeniosłem się z żoną, w niczym nie przypominały Krakowa. Partia była tu bardzo mocno zakotwiczona.
Postanowiłem starać się o pracę w gazecie, bo tam miało się dostęp do najlepszego sprzętu, do materiałów. Choć zawsze miałem swój aparat, marzyłem o lepszym. Kiedyś przybiegła do mnie koleżanka i mówi, że w „Trybunie Robotniczej” zwolnił się etat, bo jeden z fotoreporterów uciekł na Zachód. Z wrażenia usiadłem. Musisz wiedzieć, że fotoreporterzy byli wówczas elitą. W regionie pracowało ich może z piętnastu. A praca w „Trybunie Robotniczej” oznaczała najlepszą z możliwych posad. Bo „Trybuna” była najważniejszą gazetą. To w niej publikowano najlepsze zdjęcia. Te ciut gorsze trafiały do „Dziennika Zachodniego” i innych tytułów. Np. kiedy były obsługi wizyt de Gaulle’a czy Breżniewa, to zbierało się wszystkie zrobione zdjęcia i najlepsze szły do „Trybuny”.
Pracując w gazecie, miałeś szansę być blisko takich osób jak Breżniew. Imponowało?
– To nawet nie o to chodziło. Do „Trybuny” przyjęli mnie z marszu. Przyniosłem ze sobą kilka zdjęć, coś, o czym dzisiaj powiedzielibyśmy portfolio. Od razu dostałem szofera, samochód i bardzo dobry sprzęt. To był dwuobiektywowy rolleiflex. Nowiutki, wyciągnięty prosto z pudełka. I kazali mi jechać w teren. Byłem trochę oszołomiony. To był konkretny, zlecony temat, już nie bardzo pamiętam co, jakaś oficjałka. Pojechałem czarną wołgą z kierowcą. Kiedy wracaliśmy, była wichura, koło wesołego miasteczka zauważyłem, jak drzewo przygniotło taką samą czarną wołgę. Poprosiłem kierowcę, żeby się zatrzymał. Wyszedł i zrobiłem zdjęcie. Wróciłem, pokazałem, zespół był zachwycony, bo stwierdzono, że „mam wyczucie”.
Ale jednak trafiłeś do propagandowej tuby PZPR.
– Wtedy cała Polska była tubą, może z wyjątkiem Kościoła i rodziny. Ludzie żyli podwójnym życiem, czytali między wierszami. A ja po prostu trafiłem do zespołu dobrych dziennikarzy. To byli ludzie wykształceni, z wiedzą i rewelacyjnie do zawodu przygotowani. A przy tym utalentowani, w większości artyści. Nigdy nie żałowałem tego, że tam pracowałem. Żałuję tylko, że pewnych rzeczy nie sfotografowałem.
Ze strachu?
– Nie. Po prostu robiłem tak dużo zdjęć, byłem tak blisko różnych wydarzeń, że wydawało mi się, że uwieczniłem wszystko. A to nieprawda. Zorientowałem się, kiedy przejrzałem własne archiwum. Szukałem konkretnych zdjęć, ale miałem je tylko w pamięci, nie nacisnąłem wtedy przycisku aparatu. Albo czegoś nie dopilnowałem. Pamiętam, jak wybuchły strajki na Wybrzeżu. Pracowałem wtedy w „Panoramie”. Spośród tych świetnych dziennikarzy, którzy pracowali wtedy na Śląsku, jeden jedyny Michał Smolorz spakował kanapki i pojechał. Mnie do głowy to nie przyszło. Albo kiedy przed stanem wojennym rozpylili ampułki gazu pod kopalnią Sosnowiec.
U nas dwa dni w redakcji odbywała się egzekutywa zakładowej partii i debatowano, czy tam jechać i fotografować. A w tym czasie Marek Dworaczyk, wolny strzelec, już tam siedział i robił zdjęcia. Dla nas to był szok, że tak można. Myśmy pracowali w ramach redakcji, która albo coś brała i zlecała, albo nie.
Miałeś dyskomfort, że pracujesz dla gazety, która nad publikacją takich zdjęć się zastanawia?
– Nie, bo w gruncie rzeczy to ja robiłem zdjęcia, jakie chciałem. Inna sprawa to to, czy były one publikowane.
Pracowaliśmy pod kloszem. Nasi naczelni byli naszymi zakładnikami. Jeżeli nie przynieślibyśmy jakiegoś zdjęcia albo byłaby jakaś wpadka, to wtedy głowę dawał naczelny.
Jak wyglądała taka selekcja zdjęć?
– Nie dawało się wszystkiego, czego nie puściłaby cenzura. Czyli np. lewego profilu Gierka. Mógł chodzić tylko prawy. Nie pytaj mnie, proszę, dlaczego, bo nie mam pojęcia. Fotografowaliśmy te jego wszystkie spotkania w halach, w zakładach. Problem był ze zrobieniem zdjęcia, bo Gierek stał na podium i czytał. Trudno było więc zrobić pochyloną głowę. Z kolei jak były oklaski i podnosił głowę, to trzepotał powiekami. Na zdjęciu miał albo prawe, albo lewe oko zamknięte, albo oba. Albo rozmazywał się. Wpadliśmy z kumplami na pomysł: Gierek zawsze używał dwóch par okularów w różnych oprawkach. Wyszukaliśmy w redakcji udane zdjęcia z jego udziałem w tych różnych okularach. Robiliśmy mu więc na miejscu zdjęcie i w zależności od tego, jakie miał okulary, wlepialiśmy to gotowe. Czysty fotomontaż. Nasi koledzy z agencji warszawskiej przesyłali do firmy nie zdjęcia, ale wywołane filmy. Ich szefowie na miejscu się wkurzali, bo im nie wyszło, i ostatecznie kupowali od nas.
Nie wolno było zrobić choć fragmentu krzyża. W 1980 r. dostałem wyróżnienie w konkursie World Press Photo. Na tym zdjęciu widać karawan, księdza. Jak dostałem nagrodę, redakcja mi pogratulowała, polała się wódka. Na drugi dzień skacowany jechałem do pracy tramwajem. Ludzie obok czytali gazetę, patrzę, a tu tylko informacja, że nasz człowiek dostał wyróżnienie. I ani śladu zdjęcia! Spotkałem w windzie równie skacowanego naczelnego i pytam, a on tylko: stary, no proszę cię. Pamiętam też mecz hokejowy między naszymi a ZSRR. Niespodziewanie wygraliśmy, daliśmy Rosjanom niezłego łupnia. Informacja poszła, ale bez zdjęcia, żeby za bardzo nie rzucała się w oczy. Takie absurdy zdarzały się często.
Nie miałeś przez to ochoty rzucić tym wszystkim?
– Nie, bo naród i tak wiedział swoje. Nieraz za to miałem ochotę uciec z ciemni. Nienawidziłem w niej pracować, a trzeba było dwie, trzy godziny dziennie. Nie lubiłem wywoływać, suszyć, wlewać jakichś odczynników itd. Wolałem jechać w teren. Pamiętaj też, że fotografowie zarabiali świetnie, był czas, gdy dostawałem tyle, ile górnik na przodku. Były premie i różne dogodności. W „Panoramie” mieliśmy mieszkania służbowe w Warszawie. Jechało się więc do Warszawy, z której służbowym autem jechało się na materiał np. do Suwałk. Pod warunkiem, że sam to sobie wymyśliłeś. Tragedią pracy reportera w redakcji jest obowiązek stawiania się na kolegia i otrzymywania idiotycznych zleceń od redaktorów prowadzących. Oni czasami działają w oderwaniu od rzeczywistości. Wymyślają więc rzeczy nudne. Więc opracowałem sobie zasadę, że to ja muszę wymyślać tematy, muszę ich wyprzedzać. Kiedy np. w Moskwie doszło do puczu, od razu zgłosiłem się do naczelnego, a ten zgodził się, żebym jechał. A jak było nudno, to np. jechałem na wysokogórskie szkolenie komandosów albo wypływałem w morze na połów z rybakami.
Ale też jeździłeś na budowę Huty Katowice, gdzie każdy dziennikarz mógł pracować tylko pod czujnym okiem anioła stróża.
– Był obowiązek umieszczania jednego zdjęcia z tej budowy dziennie, więc rzeczywiście ciągle się tam jeździło. I rzeczywiście mieliśmy opiekę panów z działu wojskowego. Byli tacy, którzy własnym ciałem zasłaniali jakieś kable. Tak zresztą było w każdym zakładzie. Robiłem tam zdjęcia, ale wciąż bywałem w górach, a tam spotykało się wielu opozycjonistów. Henryk Wujec, Maciej Kozłowski, Jurek Potocki. Jak „Solidarność” wybuchła, to na potrzeby związku też fotografowałem. Choć do samej „Solidarności” zapisałem się na sam koniec, kiedy część ludzi zaczęła z niej rezygnować. Członkiem PZPR za to nigdy nie byłem. Z gazety za całokształt wyleciałem w stanie wojennym.
Czym się wtedy zajmowałeś?
– Malowaniem mieszkania, pędzeniem bimbru i fotografowaniem. Możesz mi wierzyć, że było co. Masakrę na Wujku, wszystkie pielgrzymki papieskie. Musisz pamiętać, że to był czas, w którym zagraniczne redakcje skupowały od nas zdjęcia na pniu. Ze zleceniami nie miałem więc problemu. Pieniądze dostawało się natychmiast.
Ale po 1989 r. zatęskniłeś za etatem w redakcji?
– Zacząłem pracę w „Dzienniku Zachodnim”. Kiedy pojawiły się komputery, przez pół roku bałem się do nich podejść. Ale miałem już zwyczaj bratania się z młodzieżą fotograficzną. Pomogli. Praca się jednak nie zmieniła, bo fotografia jest wiecznie taka sama. Jest taką informacją, która ma swój własny język i trzeba go znać. Teraz każdy ma aparat, robi zdjęcia, można to robić przez komórkę. Tylko to jest jak z ludźmi, którzy uczą się języków: jeden z nich zna ich dziesięć i nie potrafi w żadnym z nich się komunikować. Tak samo jest z fotografią. Trzeba wiedzieć, co chce się zrobić i dlaczego, a to, czym fotografujesz, nie ma znaczenia. Czy to będzie cyfrówka, telefon czy stary aparat. Dla mnie 1989 r. był w ogóle wyjątkowy. Kiedyś siedzę w domu, dzwoni facet. Przedstawia się: Lew Rywin. Mówi, że jest w Katowicach i siedzi w hotelu z producentem filmowym Arnoldem Kopelsonem. Poraziło mnie, bo facet odpowiadał m.in. za produkcję „Plutonu”. Rywin mówi, że chcą się ze mną spotkać. Pojechałem do hotelu. Zaproponowano mi, żebym robił zdjęcia z planu filmowego „Triumf ducha” z Willemem Defoe. Zgodziłem się bez wahania. Niedługo później znowu ktoś do mnie zadzwonił. Odebrała żona i mówi, że dzwoni James Nachtwey, jeden z najsłynniejszych fotoreporterów wojennych. A ja jej mówię na to: OK, a do ciebie dzwoni Artur Rubinstein (moja żona jest pianistką). Wziąłem słuchawkę i usłyszałem: „Hi, Bogdan, this is Jim”.
Nachtwey robił materiał do „National Geographic” i chciał przyjechać na Śląsk. Poprosił, żebym mu pomógł. Byłem przeszczęśliwy, bo poznałem osobiście, pracowałem z gościem, który jest absolutną światową czołówką.
Czy dziś można mówić o fotograficznej elicie? Zdjęcia robi prawie każdy, wystarczy przejrzeć internet. Nie masz wrażenia, że dziś zawód fotografa zanika?
– Przecież fotografów bardzo dobrych jest niewielu. A oni są potrzebni do dobrej, rzetelnej informacji. To, że mamy jej tak dużo i jest powszechnie dostępna, to najczęściej bełkot. Uważam więc, że dobra informacja powinna być zawsze płatna. To czyjaś praca: ktoś stał na deszczu całą noc i czekał na uchwycenie chwili, ktoś pojechał na wojnę i doniósł, że się toczy. I na razie dobrzy fotografowie z fotografowania żyją. Bo mimo tej informacyjnej papki, która nas otacza, są jeszcze wyrobieni odbiorcy, którzy szukają dobrych rzeczy. Oczywiście ktoś powie, że łatwo mi tak mówić, bo dziś jestem na emeryturze, a zdjęcia robię dla przyjemności, a swoje życia zawodowe mam udane. To prawda, dlatego też wiem, że dobra fotografia wciąż jest potrzebna. Inaczej nie miałbym zleceń.
Bogdan Kułakowski był fotoreporterem m.in. w „Panoramie”, „Gościu Niedzielnym” i „Dzienniku Zachodnim”. W 1980 r. jego zdjęcie zostało wyróżnione w World Press Photo w kategorii życie codzienne.